Czasem odnoszę wrażenie, że w moim życiu jedyną rzeczą stałą jest ciągła zmiana. Kiedy choć trochę zaczynam wpasowywać się w otaczającą mnie rzeczywistość, nadchodzi kolejny zwrot akcji. Często jest on niespodziewany, ale zdarza się także, że bywa zaplanowany ze sporym wyprzedzeniem. Fakt naniesienia go na kalendarz życia wcale nie ułatwia sprawy, co więcej świadomość jego nieuchronności wisi nade mną niczym czarna, zapowiadająca nadejście nieprzyjemnego zdarzenia, chmura. Myślałam, że moje dorosłe życie będzie bardziej poukładane, że zapanuje w nim spokój i rutyna codziennego dnia, tymczasem porzucenie młodzieńczych lat wcale nie oznacza ucieczki od chaosu. Co gorsze, każdy mijający rok osłabia moją odporność na gwałtowne zmiany. W moim przypadku ,,skakanie" z kontynentu na kontynent, zmiany zajęć, mieszkań i języków nie czynią mnie bardziej zaradną, gruboskórną, niezłomną. Każdy zwrot w życiu, niekoniecznie o 180 stopni, częściowo rozkłada mnie na łopatki, wymaga wysiłku i długiej aklimatyzacji. Mój ,,wspólnik życiowy" jest moim oparciem w tym błąkaniu się po świecie w poszukiwaniu właściwego miejsca, celu, szczęścia bo dla niego te wszystkie zakręty, brak stabilizacji nie są dramatami, problemami, czymś co go przewraca na ziemie, ugina. On się nie rozczula, nie histeryzuje , nie wątpi ani nie analizuje. Idzie przed siebie, często niosąc mnie na plecach, kiedy ja całą swoją energie poświęcam na uciszenie swojego panic button.
Czasem kiedy patrzę na swoich znajomych, którzy nie wyrwali swoich korzeni z ojczystej ziemi, odnoszę wrażenie, że ich związki są z innej planety. Choć może nie mam racji, może zbyt krótko i pobieżnie patrzę na polską rzeczywistość. Wydaje mi się, że moje emigracyjne doświadczenie wymusiło na mnie większą otwartość na drugą osobę i tolerancję wobec tego, z którym postanawiasz dzielić swoje lepsze i gorsze dni. A może pobyt na obczyźnie nie ma z tym nic wspólnego? Może zwyczajnie mam szczęście, że spotkałam kogoś kto z całą swoją odmiennością stał się integralną częścią mojej osoby.
Dla tej mojej stabilnej połowy lubię sterczeć nad piekarnikiem, wyciągać z niego ciepłe i pachnące ciasta, szczególnie jego ulubioną szarlotkę. Dzisiejszy jabłecznik nie wyszedł z piekarnika, gdyż jest to jego witariańska, szybka, trzyskładnikowa wersja. Cieszę się, że mój significant other jest otwarty na moje kulinarne eksperymenty bo dzięki temu kuchenny troll, za którego uważałam się przez większość życia, nie zniechęca się do dalszych działań.
Przepis ten został zaczerpnięty z niedawno odkrytego prze zemnie bloga, który oczarował mnie nie tylko swoją wizualną ale i merytoryczną stroną. Ladycakes to niewyczerpane źródło inspiracji dla kochających słodycze wegan i miłośników podróży.
Pora na przepis.
Składniki:
(na foremkę o średnicy 23-24 cm)
- około 30 daktyli bez pestek
- 2 szklanki orzechów włoskich
- 3-4 średnie jabłka
- 2/3 szklanki filtrowanej wody plus woda do namaczania
- 1/2 łyżeczki cynamonu
- szczypta soli morskiej
- sok z cytryny
Sposób wykonania:
Dno foremki wykładamy papierem do pieczenia. Orzechy umieszczamy w robocie kuchennym i miksujemy do uzyskania piaskowej konsystencji, dodajemy połowę daktyli (nie moczonych) i blendujemy przez 20-30 sekund. Mieszanką daktylowo-orzechową wykładamy spód i boki brytfanki. Gotową bazę przykrywamy plastikową folią i umieszczamy w zamrażarce.
Resztę daktyli zalewamy wodą i namaczamy przez 10-15 minut. Jabłka kroimy na drobne kawałki i skrapiamy sokiem z cytryny. Daktyle odcedzamy i umieszczamy w blenderze wraz z filtrowaną wodą, cynamonem i solą morską. Miksujemy do uzyskania gładkiej konsystencji. Gotowym ,,sosem daktylowym" polewamy jabłka i dokładnie mieszamy.
Blaszkę z bazą orzechową wyjmujmy z zamrażarki i pokrywamy ją jabłkami. Całość zamrażamy jeszcze przez 45 minut.
Wygląda cudownie, a skład jest idealny;) Jakiej odmiany jabłek używałaś, bo wydaje mi się, że od tego w dużej mierze zależy smak całości...?
OdpowiedzUsuńU mnie to jakaś jabłkowa mieszanka, ale na pewno nie było to nic kwaśnego jak np. szara reneta, której używam do tradycyjnych szarlotek.
Usuń