Moja kolejna próba napisania posta po ponad 12 miesiącach
nieobecności na blogu. Moje palce odzwyczaiły się od klawiatury laptopa, umysł
od formułowania względnie spójnych zdań;) Chęć powrotu do tej zaniedbanej
przestrzeni, to chyba desperacka próba wypełźnięcia ze stanu blah . Niekończąca
się zima w Wietrznym Mieście, praca na dwa etaty i bezosobowość wynajętego
mieszkania wprawiły mnie w stan zawieszenia i zniechęcenia. Nawet nadejście
wiosny, porzucenie jednej z prac i zmiana mieszkania (na kolejnego
korpo-potwora) nie przyniosły oczekiwanych zmian. Chwilowa euforia wywołana
bieganiem w parku i większą ilością wolnego czasu –zgasła...i nastał dziwny
czas. Czas refleksji, skąd to niezadowolenie ? Jakoś nie mogę znaleźć
przyczyny, choć szukam i próbuję coś zmieniać. Wiem, że częściowo brakuje mi
bycia choć trochę kreatywną. Przestałam pisać, robić zdjęcia, urządzać
przestrzeń, w której się znajduję, a wiem że te wszystkie czynności mają zbawienny
wpływ na moją psychikę. I wiem, że potrzebuję wakacji. Specyficznych wakacji,
nie jakiegoś leżenia na plaży pod palmą i sączenia mdlącego drinka. Nie chcę
tej sensoryczno-mentalnej all inclusive nudy. Tęsknię za byciem w drodze, za
pięknem gór, kanionów, pustyni, za fizycznym zmęczeniem podróżnika, za stanem w
którym liczy się tylko tu i teraz, w którym ważne jest jedynie przemieszczanie, podziwianie,
zaspokojenie głodu i pragnienia, znalezienie miejsca do spania i odpoczynku.
Na ucieczkę od cywilizacji muszę jeszcze chwilę poczekać, w
międzyczasie postaram się wygrzebywać z marazmu w inny sposób. Choćby przy pomocy
tego bloga, pozostawiając tutaj
kulinarny ślad. Niestety moja obecna kuchnia to jakiś koszmar wielkości znaczka
pocztowego, idealna do zrobienia kawy i zmiksowania drinka. Przyznam, że
gotowanie w niej nieco mnie frustruje i sprawia, że wypluwam z siebie
ponadprogramowe przekleństwa. Dlatego
rozpoczynam przepisem zrealizowanym w poprzedniej kuchni, w której taniec z
garami był zdecydowanie prostszy i przyjemniejszy.
Nie będę ukrywać- zwlekałam ze zrobieniem tych bułek, bo wymagają one sporo składników, których nie posiadałam w swojej skromnej kuchni- patrz mąka migdałowa (która nawet w USA nie należy do najtańszych produktów), mąka kokosowa (której nie lubię), babka płesznik (której nie potrzebuję, bo nie cierpię na zaparcia;)), ocet jabłkowy (którego zapach i smak przyprawiają mnie o mdłości). Postanowiłam jednak zainwestować w powyższe produkty i od tego czasu przepis zrealizowałam wielokrotnie.
Składniki:
- 1 i 1/4 szklanki mąki migdałowej
- 1/4 szklanki mąki kokosowej
- 1/4 szklanki + 3 łyżki mielonej babki płesznik
- 1/2 łyżeczki soli
- 2 łyżeczki proszku do piecznenia
- 2 łyżeczki octu jabłkowego
- 1 łyżka oliwy z oliwek
- 1 szklanka ciepłej wody (ok. 40C)
Sposób wykonania:
- W misce zmieszać suche składniki: mąkę migdałową, kokosową, babkę płesznik, proszek do pieczenia i sól.
- Dodać ocet, oliwę , wodę i dokładnie wymieszać. Z ciasta uformować kulę.
- Odstawić na 10 minut.
- Ciasto podzielić na 6 części i zrobić z nich niewielkie bułeczki. Z ciasta można zrobić również bagietkę/chlebek (patrz zdjęcia poniżej).
- Bułeczki albo chlebek posmarować niewielką ilością wody, albo mleka roślinnego. Posypać dowolnymi nasionami.
- Piec około 40-45 minut w 180C.